sobota, 22 listopada 2014

Listopad faktycznie zapowiadał się jak miesiąc złożony z 30 poniedziałków, pozbawiony słońca, weekendów i drobnych przyjemności. Poniekąd tak jest, nie mam już kolorowych liści na lipach za oknem. Teraz tylko puste gałęzie. Żadna przyjemność z podglądania życia ulicy. Szkoda!

Weekendy pozostały na swoim miejscu, nie pozwoliłam ich sobie odebrać. Są powtarzalne i schematyczne, ale nie mam nic przeciwko tej przewidywalności. W piątki jestem mała i głupiutka, jednak najchętniej w sukience i w rozpuszczonych włosach. Mogłabym nie przestawać się przytulać
W soboty od rana uczę się angielskiego, i chociaż cierpię za każdym razem wstając o 8:00 rano po kilku godzinach snu, zwlekam się z łóżka, piję kawę i podejmuję wyzwanie.

Wieczorami przeżywam cotygodniowe zderzenie z rzeczywistością, którego nie mogę uniknąć, gdy stoję do 2 w nocy za barem. Jeszcze nie wiem, co zrobię z tymi historiami i anegdotami, których słucham jako kat i złoczyńca, dolewając rozwiedzionym/skrzywdzonym/tęskniącym/porzuconym czterdziestu mililitrów procentów do kieliszka, ale czuję, że prędzej czy później zostaną przeze mnie wykorzystane. Często wracając w nocy do domu zastanawiam się nad ludźmi, nad jednocześnie przeróżną i podobną do siebie codziennością nieznających się osób. (nie)uświadamiam sobie czo to życie tak na prawdę jest i zastanawiam się, kim będę za tych parę lat, po drugiej stronie baru, o określonej godzinie. Wyobrażam sobie siebie na ich miejscu. Pytam jakie będą okoliczności i środki łagodzące, kto będzie ze mną, gdzie będzie mój dom. Może czuję się przez te wszystkie przemyślenia i opowieści dojrzalsza. Z pewnością dlatego nie tupię nóżkami i nie czekam na tę dorosłość, której zapowiadany upadek parę razy widziałam.

Niedziele są pełne frustracji, nerwów i obwiniania samej siebie. Że za mało robię, za długo się zabieram, że sobie nie poradzę. Co tydzień, przez godzinę po prostu muszę się nad sobą poużalać i ponarzekać, popieścić ból istnienia i ułatwić jesiennemu przesileniu przejęcie kontroli. Całe szczęście, że są poniedziałki, które sprowadzają mnie na Ziemię!

Tak to właśnie leci, sto razy za szybko. Weekendy mijają w mgnieniu oka, tygodnie w szkole, z przepełnionymi nauką popołudniami jeszcze szybciej. Pozostają drobne przyjemności, które są tylko moje, wyłącznie dla mnie. Śmiech do łez, pyszne puste kalorie, trzydzieści minut biegania i kolejne trzydzieści uspokajania nieprzyzwyczajonego oddechu i pozbawionego kondycji ciała. Ulubione teledyski, pisarze i obrazy. Filmy (zawsze znajduję pretekst, żeby ponownie obejrzeć ukochane "Między Słowami") i książki, krótkie opowiadania. Plotkowanie, przyjaciółki. Najwyższy czas na grzane piwo.
Śmieszna mama też jest przyjemnością, najbardziej gdy jest pełna dystansu do samej siebie, mniej już, gdy wyraża swoje załamanie naszą skandaliczną postawą. Zawsze przygotowana do wygłoszenia kazania na temat sprzątania, kurzu na moich szafkach, bałaganu w szafie i syfu z malarią. To najważniejsze!


Jesteś częścią tego szaleństwa?

Kocham.

 

środa, 12 listopada 2014

Mieści Ci się w głowie, że to już sześć lat? W mojej się nie mieści, nie wiem jak to możliwe. I żyjemy, biegamy, latamy, uciekamy, popełniamy błędy, przepraszamy i prosimy. Walczymy ze sobą, kręcimy nosami, warczymy pod nosem. Podejmujemy trudne decyzje. Jak musimy, stajemy na głowie.
Ja się przede wszystkim boję i próbuję dorosnąć.

Piękną stworzyłyśmy drużynę. Silnie stoimy na nogach, wzajemnie sprowadzamy się na ziemię. Jestem z nas dumna. Ciebie coraz rzadziej obwiniam, szeroko się uśmiecham, gdy oglądam nasze zdjęcia. Mikołaj staje się mężczyzną, na którym za parę lat mama będzie mogła polegać. Do tej pory ja ich popilnuję.

Ciągle jednak tęsknie tak samo. Najbardziej w momentach, gdy jest tylko mama.
To się nie zmieni, prawda?

Kocham.